Po plaży krąży...

 

 

SAMOTNY WILK
czyli szlakiem latarni

 

     Podróż która narodziła się w mojej głowie nie miała skomplikowanej genezy. Styczniowy wieczór, przewietrzone płuca, piwo w dłoni i odpowiedni film. "A może by tak... czemu nie?!"- pomyślałem. Jak sobie ubzdurałem, tak zrobiłem. Na realizacje pragnienia czekałem prawie 9 miesięcy a co się z tego narodziło, opisałem poniżej.

Założenia:

Data: 1 września 2016

Cel: Odwiedzenie wszystkich szesnastu nadbałtyckich, polskich latarni morskich.

Załoga: Ja i 15 kg bagażu.

Środki: Finansowe- wystarczające. Sierpniowa wypłata wpłacona na konto.

Plan: Ogólnikowy zarys w głowie. Podróż oparta na spontanicznych wyborach.

     Wybór daty nieprzypadkowy. Końcówka sezonu a dla mniejszych miejscowości już dawno po ostatnim gwizdku. I o to chodzi. Swoboda i przestrzeń. Nieprzesadzony upał chociaż wiara w długoterminową prognozę pogody na tej szerokości geograficznej jest obarczona dużym ryzykiem. Jak podryw. Najpierw gorący oddech a po chwili kubeł zimnej wody. Czemu tam? Chłop z południa więc kusi północ. Latarnie są takie tajemnicze, nocą mroczne. Dodatkowo jestem wędkarzem i akwarystą więc wybór wody jako żywiołu chyba nie zaskakuje. Dlaczego sam? A dlaczego nie?! W dużej mierze jestem introwertykiem więc brak towarzystwa nie będzie moim największym zmartwieniem. Na sprzęt, że tak powiem survivalowy, wywaliłem więcej niż miałbym zapłacić za te kilka noclegów w pensjonatach. Nawet bycie dzikusem kosztuje. Gdybym miał wskazać najbardziej niepotrzebny przedmiot mojego ekwipunku to wskazałbym słuchawki. Maksymalne minimum taszczonych rzeczy. Plan szczegółowy nie mógłby nawet istnieć ponieważ trasa zakładała pokonanie jej pieszo i autostopem. Te dwa środki komunikacji są mniej nieprzewidywalne niż samochód czy komunikacja masowa. Noclegi i posiłki? Dalekie od tego co oferuje bałtyckie wybrzeże podczas wakacyjnego urlopu. Słowa kluczowe tej wyprawy to spontaniczność, żywioł, loco tranquilo. Pisząc to jestem w przededniu wyprawy. Pełny zapału ale i troski o siebie. Logicznym myśleniem uspokajam się. Jestem niegłupi i uzbrojony. Dobrze wróży też fakt, że dostałem zgodę na nocowanie na plaży od dwóch Urzędów Morskich. UM w Szczecinie odmówił ale ich zasięg terytorialny jest najmniejszy. Wielkie dzięki Jacku za użyczenie wojskowego plecaka WZ 987P/ MON. Ubarwienie pustynne moro. Przypadek? Komu w drogę temu kompas.

31 sierpnia
DZIEŃ 0: KIERUNEK- PÓŁNOCNY WSCHÓD

     Lekka nerwówka bo zawsze mam wrażenie, że czegoś nie spakowałem, czegoś mało ważnego ale jednak mogącego być przydatne. Nie mam pojęcia czego. Wszystkie rzeczy z listy odhaczone i spakowane. Wrzucam plecak na łazienkową wagę. Cyferblat pokazuje niecałe 15 kg. Prawie jedna piąta masy własnej. Ciężar poprawnie rozlokowany, pas biodrowy i pas piersiowy dopasowany. Trochę zarzuca mną ale ogólnie wydaje się spoko. Przygotowania do wyjazdu trwały na długo przed samym wyjazdem. Nie zostawiłem niczego na ostatnią chwilę chociaż większość życia towarzyszy mi rzut na taśmę. Jak się mam spóźnić na piwo to zawsze dam znać, taki porządny jestem.
     Wieczór, ostatnie wodzenie wzrokiem po pokoju czy czegoś nie pominąłem. Nieśmiertelnik na szyje i do samochodu. Tata zaoferował, że podrzuci mnie na dworzec. Pomachał mi z peronu i zostawił mnie w przedziale drugiej klasy. Na tej relacji nie przewidziano pierwszej klasy a chętnie dopłaciłbym te dwie dychy byle nogi mieć wyprostowane i nie ocierać się o innych homo sapiens. Mam jednak wrażenie, że niektórym homo ewolucyjnie brakuje jeszcze kilku pokoleń do sapiens. Przedział zawalony prawie od samych Katowic. Nawet nie wiem, w którym momencie po swojej prawej i lewej miałem starsze panie. O ile ta po mojej prawej była pocieszna i pewnie wydziergałaby mi sweterek na drutach gdybym poprosił, to ta po lewej była bardziej wkurwiająca niż moja babcia, która na siłę chce mi nalać zupy jarzynowej chociaż odmawiam po raz trzeci. Jechała z mężem, którego ciągle strofowała:

- No zdejmij tą koszule, idź ściągnij podkoszulek, no co Ty taki uparty jesteś, patrz jaki gorący jesteś, no idź rzesz!
- ...
- Wszystko powiem Sandrze, idź się przebież bo cały mokry jesteś, co Ty taki dziwny jesteś.

     I tak długi długi czas. Mąż w ogóle nie wzruszony, gapił się przez okno. Pewnie rozmyślał o tym, że gdyby zabił Kryśkę dzień po ślubie to dzisiaj wyszedłby na wolność. Dziwny, dziwak, dziwoląg, dzikus, dziwadło. Jeszcze ze dwa synonimy znalazła pani Krysia karcąc swojego męża. Nagle wstała i zaczęła go szarpać i rozbierać siłą. Paranoja. Czekałem na moment aż pan Alojz wstanie i wypierdoli Kryśkę z wagonu ale nie na korytarz tylko za okno. I tak podróż trwała od godziny 20:25. A to komuś za zimno, a to komuś dzwoni telefon, a to komuś odbiło się wczorajszymi gołąbkami. Frustracja narastała we mnie. We Wrocławiu jeszcze doszło do tego opóźnienie. Korzystając z dłuższego postoju spacerowałem po peronie. Nie kumam, no kurwa nie kumam jaki debilizm pcha ludzi do tego aby chować się w pociągowej łazience żeby zapalić. Umrzesz bez tego papierosa?! Potem wali w łazience i cały przedział wali twoimi czerwonymi za 15,80zł.
     Międzyczasie dostałem SMS. Jeszcze przed wyjazdem odezwała się do mnie ex dziewczyna (sprzed 5 lat) z wieścią, że zaprasza mnie na urodzinowe piwo bo za jakiś czas będzie w Katowicach. Teraz poinformowała mnie, że nie ma jej współlokatorki i jak chce to mogę zmienić plany i zamiast nad Bałtyk to przyjechać do Poznania. Nie ma opcji koleżaneczko. Myślami jestem już wytarzany w piasku i oblepiony glonami. W następnej wiadomości podała adres tak dla draki, dzielnica Dębiec a ja z każdą minutą zacząłem co raz bardziej rozmyślać czy nie zrobić sobie przystanku w Poznaniu. Nigdy nie byłem w P do N z kreską. Tylko przejazdem.

1 września
DZIEŃ 0B: PITSTOP

     A co mi tam. Przed 3:00 poderwałem się, chwyciłem za bagaż i wyszedłem na głównym dworcu. Mówiłem, że spontan. Przed tym ustąpiłem miejsca starszemu panu, który nie miał miejscówki. Teraz miał legalne miejsce do końca swojej podróży. Pod dworcem zamówiłem Ubera (promocyjny przejazd). Zahaczyłem o monopol bo z pustymi rękami nie wypada. No część Klaudia, dej dwie szolki bo mom durst.
     Jeden dzień w Poznaniu był takim podładowaniem baterii. Jako, że Klaudia miała na 16 do pracy to miałem sporo czasu żeby poszwendać się po mieście ale i zaznajomić się z mapą przymorza. Odwiedziłem kilka lokali z piwami, zrobiłem kilka zdjęć, ogólnie bezcelowe spacerki. Wspólna kolacja, pogaduszki o pierdołach, wspomnień czar.

2 września
DZIEŃ 1: MARKO. PIERWSZA KREW

     Kontynuowałem podróż tą samą relacją tylko 24 godziny później. Cudownie. Gdy dotarłem do swojego przedziału chwile po 3 w nocy okazało się, że jest tylko jedna osoba, która na dodatek śpi wzdłuż wszystkich siedzeń. Nie będę gorszy. Pasażerka z naprzeciwka zafundowała mi przyjemny widok przed zaśnięciem. Obrócona tyłem do mnie spała w najlepsze.
     Przebudziłem się o 7 rano. Towarzyszki podróży już nie było. Do Świnoujścia pociąg przybył godzinę później. Przechowalnia bagażu nie przemawiała do mnie więc poprosiłem o taki miły gest w pobliskim punkcie gastronomicznym. Pani schowała mi plecak na zapleczu. Obiecałem, że wpadnę po plecak i na piwo. Pierwsze co uderzyło mnie po dotarciu na miejsce to akcent ludzi z północy. Wybaczcie ale dla mnie brzmi groteskowo. Zaciągają niesamowicie. Jako ukryta opcja niemiecka mówię szybko i dosyć twardo. Taki dysonans etniczny.
     Z niewielkim tobołkiem udałem się na prom rzeczny żeby przeprawić się na drugą stronę Świny. Prom kursuje co 20 minut. Przeprawa trwała tyle co dwie rozgrywki w sapera. Po drugiej stronie od razu skierowałem się w stronę plaży a dokładnie mówiąc do granicy z Niemcami aby oficjalnie rozpocząć wędrówkę. Godzina 9:15 i 9:24 . Pierwsze dwa zdjęcia dokumentujące moją wyprawę z zachodu na wschód.



     Jednym z gadżetów jaki ze sobą wziąłem to niewielkich rozmiarów statyw do telefonu aby elegancko napierdalać selfie z samowyzwalaczem i efekt tego widzicie powyżej. Ujdzie. Zdjęcie zrobione więc powrót do punktu przybycia bowiem plan zakłada odwiedzenie wszystkich latarni a w Świnoujściu znajduje się pierwsza. Chwile po 13 miałem pociąg ze Świnoujścia do Warnowa. Stamtąd miałem w planie przedrzeć się przez Woliński Park Narodowy. Czasu nie miałem zbyt dużo i to mnie zgubiło już na samym starcie. W drodze na latarnie spotkałem panią, która wracała właśnie spod latarni i sąsiedniego Fortu Gerharda. Była zrozpaczona odległością a ja miałem półtora godziny w zapasie tylko. No nic, trzeba zamówić taksówkę. Survival mocno. Kurs pod latarnie i z powrotem. Słaby początek wycieczki ale musiałem czym prędzej ruszyć dalej. Zapomniałem zrobić zdjęcia najwyższej w Polsce latarni ale widok rozpościera się taki:


    
     Z latarni widać również gazoport, ogromna inwestycja aby w naszych kuchenkach ulatniał się arabski gaz. Taksówkach podwiózł mnie z powrotem. Pozostała mi niecała godzina do pociągu. Obiecane piwo zamieniło się w piwo i obiad. Wcinając frytki z kotletem i zapijając Bosmanem (koncernowe gównopiwo) moim oczom ukazał się podjeżdżający autokar. Lokalny PKS. Z ciekawości zobaczyłem dokąd jedzie. Z rozkładu wynikało, że jedzie do Kamienia Pomorskiego właśnie przez Woliński Park Narodowy. Niewiele myśląc dokończyłem obiad i wskoczyłem do busa. Kierowca wyrzucił mnie w okolicy Białej Góry. Osada ze Stacją Monitoringu Środowiska Przyrodniczego, na którą napotkałem się przedzierając się w stronę morza. Nie mogłem się zatrzymywać bo komary cięły niemiłosiernie. Całymi chmarami siadały na mnie nawet w pełnym słońcu. Przebiłem się.
 


 
     Zszedłem z klifu i zacząłem podążać w prawo czyli na wschód. Kojarzycie film „Rambo. Pierwsza krew”? Ja też nie ale tytuł fajny a moja pierwsza krew a właściwie pierwszy pot polegał na tym, że przewartościowałem swoje siły albo też nie doceniłem wagi swojego bagażu. W tym momencie wiedziałem, że charakter wędrówki oprze się bardziej na komunikacji innej niż nożnej ale w tym momencie i tak miałem zamiar iść plażą aż gdzieś dotrę w końcu. Po drodze minąłem klif Gosań z wieżą obserwacyjną oraz bunkier. U podnóża klifu był drugi bunkier tyle, że pochłonięty przez morze i dopiero teraz, sprawdzając nazwę miejscowości, dowiedziałem się, że jest to bunkier. Myślałem, że to tylko kawał betonu, na którym stałem sobie i obserwowałem rozbijające się fale.
     Idę, idę i idę. Co paręset metrów krótka przerwa i dalej. Po drodze miałem w planie zaliczyć drugą latarnie. Mianowicie latarnie Kikut. Bezobsługową skromną latarnie nieudostępnioną do zwiedzania. Zdenerwowany brakiem owoców moich poszukiwań zaczepiłem spacerującą parę. Okazali się Niemcami ale kobitka była dwujęzyczna. Zresztą co to za problem zadać pytanie Entschuldigung, wie lange zum Leuchtturm? Oddajcie nam zrabowane skarby faszystowskie świnie, w '39 stała tu jeszcze, mów prawde gestapówo! Prawda taka, że latarnie oddano w 1962 dopiero. I tutaj usłyszałem smutną wiadomość. Latarnie minąłem jakiś kilometr wcześniej, ledwo ją widać z plaży a dojście do niej jest trudne. Noż kurwa mać. Przynajmniej byłem w jej pobliżu. Teraz tak myślę o tym... mogłem się cofnąć dla samej idei. Na zdjęciu iluminacki kamień, nie mogłem sobie odpuścić.


    
     Powędrowałem dalej. Jakiś czas potem trafiłem na wyjście z plaży. Nie wiedziałem gdzie jestem. Oczom ukazała mi się karczma. Odpoczynek i uzupełnienie płynów. Zapomniałem wspomnieć, że od Świnoujścia zatrzęsienie od Niemców, szczególnie w wieku około emerytalnym. Do samego końca podróży natrafiłem na zachodnich przyjaciół. Nim zamówiłem sok i wodę mineralną przyglądałem się poczynaniom barmana. Gość od razu wydał mi się kaprawy. Taki cwaniaczek z tunelu metra co oszwabi Cie na kilka drobnych. I zrobił to ale ze szwabami. Widziałem wyraźnie, że najpierw do szklanek nalał wody z lodem i dopiero po tym napełnił piwem i takie rozwodnione siuśki zaniósł Niemcom do stołu. To, że Niemcy to jedno ale to, że jesteś kutasem to drugie. Za Hammurabiego gryzłbyś już glebę kłamco pierdolony. Też jestem barmanem ale czuje się w obowiązku nalać piwo poprawnie i niekiedy proszę klienta o cierpliwość gdy piwo za bardzo się pieni.
     Wędrówka trwała nadal. Szlak plażą w teorii wynosił kilkanaście kilometrów. Robiło się powoli ciemno a ja dosyć nieprzewidywanie dotarłem na camping w miejscowości Świętouść. Na mojej mapie tego punktu nie ma więc tytułowałem się odkrywcą tej miejscowości co dało mi zaszczyt w postaci miejsca do rozbicia namiotu w cenie 24zł. Do wygód należało jeszcze możliwość korzystania z czystego i zadbanego sanitariatu. Prysznic po takim marszu? Bardzo proszę. Piwo na zakończenie dnia zakupione w sklepie na terenie obozowiska. Wypiłem je w towarzystwie żaby plażowiczki.



3 września
DZIEŃ 2: KABANOSY

     W nocy okazało się czego zapomniałem z domu. Elementu namiotu. Jak wygląda namiot każdy sobie wyobraża. Mój na szczycie ma wywietrznik, taką siatkę, że komar nie przejdzie. Pamiętam, że w zestawie był taki kawałek materiału do przywiązania, wówczas cyrkulacja powietrza zachowana a deszcz swobodnie spływał po ściankach. Jako, że nie znalazłem tego brakującego kawałka to poprosiłem znajomą krawcową o skrojenie takiego czegoś. I właśnie tego zapomniałem odebrać od pani Basi przed wyjazdem. Siatkę musiałem przykryć reklamówką żeby mi na głowę nie padało. Tej nocy opady trwały chwile i zrobiłem to w półśnie ale miałem sucho w środku.
     Rześki poranek, wietrzenie śpiwora, selfie dla rodziców, że jeszcze żyje. Po porannej toalecie znalazłem oldskulowego volkSWAGena. Oczywiście na niemieckich blachach. Wysyp Niemiaszków trwał w najlepsze. Zestawienie słów wrzesień i Niemcy nie brzmią najlepiej.


    
     Spakowany z naładowanym telefonem ruszyłem w dalszą drogę. Dnia poprzedniego obczaiłem już sobie rozkład busików, które odjeżdżały spod campingu. Coś kwadrans po 9 zatrzymał się jeden z tych busików i bodaj za 4zł dojechałem do Dziwnowa. Tylko tam bo nie miałem więcej kasy przy sobie. Bankomat w Dziwnowie nie reagował ale na szczęście koło niego była Żabka. Śniadaniowe zakupy i wypłata z konta. Wodziłem wzrokiem po półkach nie mając pomysłu co zjeść. A chuj tam, bułka, pasztet i ciepła herbata. Usiadłem sobie przy moście nad rzeką Dziwną. Chwile wcześniej rowerzysta pochwalił mnie za plecak. Szkoda, że nie mój. Jacku, przekazuje pochwałę. W tej chwili przypomniałem sobie, że przecież mam mięsną wkładkę! Pasztet to jakaś mieszanka odpadów z niewielką zawartością zwierzęcego białka. Usilnie szukałem jakiegoś droższego ale nic z tego.

 

Przygoda ma smak kabanosów, które mama spakowała Ci do plecaka przed wyjazdem


     Śniadanie weszło. W sklepie wędkarskim zasięgnąłem wiedzy na temat co dalej, i w którą stronę. Rozkład nie powalał. Rzadko i nie w tą stronę co bym chciał. Dostrzegłem stacje benzynową Orlen. Pierwszy raz w życiu widziałem taką stacje. Jej niezwykłość polegała na tym, że podpływały skutery i motorówki i z brzegu tankowali oktany. Zdjąłem plecak i podszedłem do pierwszego lepszego samochodu.

- Dzień dobry, w którą stronę podążacie?
- A w którą byś chciał?
- Ogólnie to w stronie Kołobrzegu
- Oj nie, my tylko do Niechorza
- Idealnie! O Niechorze też chce zahaczyć.
- To co, bierzemy chłopaka? -skierowała pytanie do męża kierowcy- wsiadaj!

     Wsiadłem. Podróż przebiegła w ciszy, mało kiedy ktoś zabierał głos. Wiem tyle, że byli z dolnośląskiego. Wysiedliśmy wszyscy w Niechorzu. Podziękowałem i rozeszliśmy się. Szczęście mi sprzyja. Z ciekawości od razu zlustrowałem rozkładu na Nie... Niecho...Niechorzowskim? Niechorskim dworcu? Odjazdy nie powalały ale jakaś alternatywa była. Po chwili co innego zajęło mnie. Dworzec kolejki wąskotorowej. Bang! Szybka rozkmina co i jak i już wiedziałem. Chwile przed 18 kolejka wracała do swojej stacji matki czyli do Gryfic. W ciągu dnia kursowała między Pogorzelicą a Trzęsaczem jak się nie mylę. Taki o, działający zabytek żeby dzieci miały uciechę no i ja oczywiście. Do odjazdu miałem kilka godzin więc pognałem na plaże z piwem, rewalskie ciemne wypite na molo. Butelkę osuszyłem i powędrowałem w stronę latarni.



     Latarnia pokaźna, spora rzekłbym no ale to nadal tylko latarnia więc co ja mam więcej powiedzieć o niej. Z każdej latarni widok jest ciekawy i niekiedy wręcz przytłaczający. Trzymasz się poręczy i patrzysz dziesiątki kilometrów w dal a wszystko zlewa się w harmoniczną całość. Do tego promienie słońca i przyjemny powiew wiatru.




     Po zejściu z latarni miało miejsce małe przedstawienie. Jakaś para (heteroseksualna oczywiście) brała ślub czyli kwiatki, zachwyt, grono odpicowanych lasek i facetów pod krawatem. Gdy młoda para mówiła sobie magiczne 'tak' zgadnijcie kto jako jedyny nie klaskał. Leżałem na ławce oparty o plecak ciesząc się pogodą podczas gdy zaproszeni goście łamali sobie szpilki na nierównościach albo gotowali się w garniturach. Nie, no nie rozumiem instytucji ślubu i wesela. Znajduje się para ludzi, którzy chcą być do końca razem (teoretycznie) i w świetle prawa muszą podpisać się na jakimś dokumencie. No i co dalej? Nie kumam dlaczego mam im tego gratulować albo wręczać im koperty napchane hajsem. Jak się rozwiodą za rok to oddadzą mi ten prezent? To samo gdy jakaś dziewczyna oświadcza, że jest w ciąży a rodzina i sąsiedzi spuszczają się nad tym i zachwycają. No ja pierdole, przecież zrobienie dzieciaka to najłatwiejsza czynność ze wszystkich związanych z jakąkolwiek aktywnością fizyczną. Wstanie w łóżka wymaga więcej kreatywności. Do sexu nie trzeba wstawać z niego. Nieważne, przeżywam życie po swojemu i nie każe bić braw bo jakiejś lasce kupiłem drogi metal z jeszcze droższych kamyczkiem. Takie tam dywagacje.
     Przed wyjazdem babcia sprzedała mi fajny pomysł. WEB kamera z danej miejscowości. No to bang. Na budynku po drugiej stronie ulicy znajdowała się kamera ustawiona tak, że widać dokładnie postacie znajdujące się pod nią wraz z latarnią.
www.worldcam.pl/kamery/polska/niechorze/6001
Obejmuje niewielki obszar podczas gdy inne nadmorskie kamery są ustawione w takim oddaleniu, że ludzie to niewyraźne sylwetki. Zadzwoniłem do babci, ogarnęła internet i miała ubaw, że macham jej do kamery z drugiego końca Polski. Rodzice podobnie. Obowiązek spełniony. Wiedzą, że żyje więc elo, idę dalej. Obiad, placek po węgiersku w knajpie niemal na plaży. Do tego ciemne pszeniczne piwo. Potem drzemka na plaży i spacerkiem na dworzec. Ciuf ciuuuf!

 
    



     Na plakietce przybitej do ściany znalazłem informacje, że jej produkcja obejmuje lata 1920/1939 a generalny remont bodaj 2012. Fajnie, że ktoś wskrzesił skład i nadal funkcjonuje. Nie rozwijała dużej prędkości, chwilami może osiągała 35- 40 km/ h. Trzęsło w niej tylko trochę bardziej niż w normalnych składach PKP. Trasa Pogorzelica- Gryfice to prawie 40 km. Wsiadłem w Niechorzu więc kilka kilometrów mniej ale podróż i tak zajęła grubo ponad godzinę zatrzymując się na ślicznie wyremontowanych dworcach a potem na stacjach gdzie nawet żul nie znalazłbym kawałka ławki żeby się przespać. Kolejka przejeżdżała przez lasy i pola i miejscowości typu Karnice, Paprotno, Rybokarty. Gdzieniegdzie było widać drobne zabudowania, z których machały małe dzieci. Po opuszczeniu stacji w Trzęsaczu skład pasażerów niemal zredukował się do zera. Oprócz mnie, kontrolera i maszynisty były może ze 3 osoby, które i tak wysiadły gdzieś po drodze. Mijaliśmy szczere pola. Na jednym z nich 4 sarny galopowały na równo z kolejką. Jednej coś strzeliło do głowy i postanowiła przebiec na drugą stronę torów dosłownie metr czy dwa przed czołem lokomotywy. Sarna kamikadze. Skład kolejki to dwa wagoniki w całości zabudowane, jeden tylko z dachem i jeden całkowicie otwarty. Wędrowałem między przedziałami w zależności od tego czy padało czy nie. Po drodze kolejka stanęła gdzieś pośrodku niczego. Konduktor dogadywał się na chlanie. Autentycznie. Z pociągu wyskoczyła jakaś niczego sobie dupeczka i kanar a jakieś ziomki czekały na poboczu. Szybka wymiana zdań i dalsza podróż. Uwielbiam takie małomiejskie klimaty. Nim wjechaliśmy na stacje Gryfice w zajezdni było widać kilka starych, bardzo zniszczałych kolejek podobnego typu. Smutny widok, nocą koszmarny. Lubię.


     Co dalej w tych Gryfiach? Bo ja wiem, może do Trzebiatowa? Z mapy wynikało, że gdzieś dalej się dostane z pomocą pociągu. Nie skorzystałem bo szybciej niż dworzec PKP znalazłem dworzec PKS. Za pół godziny miałem PKS do Kołobrzegu. Koszt chyba 9zł (studencka zniżka). Na szybko kupiłem Bosmana niefiltrowanego i w drogę. Sączyłem piwo, gapiłem się przez okno. Gdy dotarłem do Kołobrzegu było już ciemno i zanosiło się na deszcz. Na camping miałem kawałek drogi. U portiera zostawiłem dowód i rozbiłem namiot. Szybki prysznic. Morale wzrastają gdy człowiek świeży i w pidżamie. W nocnym stroju skoczyłem na kolacje aczkolwiek zupa i ciemne piwo Colberg nie było najlepszym pomysłem o czym przekonałem się wkrótce.

4 września
DZIEŃ 3- DILERZY SZKIEŁEK

     Noc, pada deszcz, w namiocie wilgotno bo wierzch namiotu zakryty a wejście zasunięte a mnie bierze na wymioty. Biegiem do łazienki, w ostatniej chwili. Szybkie opróżnienie żołądka, powrót do namiotu. Kładę się półżywy, zamroczony. Po omacku szukam apteczki. Przygotowałem sobie taki "first aid", w którym między innymi miałem mały flakonik kropli żołądkowych. Zmieszałem je z wodą, wypiłem. Po 15 minutach znowu spałem. Ziołowe krople żołądkowe (są inne?) działają na mnie błyskawicznie. Kiedyś na melanżu strułem się czymś. Treść żołądkowa w krzaki, kropelki, ciepła herbata. Godzinę później nadrobiłem promilowe zaległości. Inklinacje mam od przodków.
     Myjąc z rana zęby wyjrzałem przez okno. Nie wierze, ten sam oldskulowy VW. Niemiecki wywiad mnie śledzi czy co? Na przemian pada, kropi, siąpi albo dżdży. Zakładam na siebie przeciwdeszczową kurtkę, na plecak naciągam przeciwdeszczowy worek. Gnam. W planie mam dostać się w okolice Ustronia Morskiego i stamtąd przemaszerować pod latarnie w miejscowości Gąski. Plecak zostawiłem w dyżurce ochrony dworca PKS. Miałem około godziny do busa, który jechał nawet kawałek za Ustronie Morskie. Międzyczasie odwiedziłem Kołobrzeską latarnie.
 


     
     Deszcze zelżał. Wróciłem na dworzec skąd odjechałem. Dojechałem do Wieniotowa (uwaga! Ponad 200 mieszkańców, obecnie przyłączone do większego Ustronia Morskiego). Stamtąd przed las przebiłem się na plaże mijając stare betonowe umocnienia i pozostałości po bunkrach czy innych schronach. Deszczowa pogoda tworzy ciekawą aurę na plaży, lekka mgła, zburzone morze i ty człowieku podążający w nieznane. Nim na dobre zacząłem maszerować na granicy piasku i morskich fal, napotkałem przyjaźnie wyglądającego pana.

- Dzień dobry panu, orientuje się Pan gdzie jesteśmy mniej więcej i jak daleko do Gąsek?
- Już Ci mówię... - wyciągnął tablet i w parę sekund zlokalizował nasze położenie na 8 calowym ekranie. Wyglądało na to, że przede mną jakieś 9 km drogi.
- To nie tak źle, muszę zahaczyć o jakiś sklep po drodze.
- Polecam przejść na wegetarianizm.
- Ale że co... mam żywić się runem leśnym?
- Nie, nie. Nie będzie odczuwał głodu w takim stopniu jak teraz gdy żywisz się mięsem.
- ? ? ?
- Do trawienia mięsa potrzeba więcej energii czyli organizm musi więcej się napracować i to jest błędne koło podczas gdy przejście na jarskie dania [...] uczucie głodu [...] wyciskany sok z pomarańczy [...].

I tak o to natrafiłem na dziadka wegana. Czekałem na moment aż pochwali się, że uprawia crossfit i studiuje prawo na uniwerku trzeciego wieku. Nie jestem w stanie przytoczyć dokładnie jego mądrości bo to tak samo gdybym ja mu objaśniał różnice między bawarskim, belgijskim a amerykańskim piwem pszenicznym. Ciężko się połapać nie będąc przygotowanym do lektury. Pogawędziłem chwile z miłym panem i ruszyłem w drogę. Tak płynnie przeszedł z tematu w temat, że nie miałem serca ucinać jego wywodu. Nie był nawiedzony, sympatyczny jegomość.
     Spacer plażą długo nie trwał bo na mojej drodze stanęła rzeka Czerwona i musiałem wejść nieco w głąb lądu aby przeprawić się przez most. Gdyby pogoda dopisywała to targnąłbym się przejść ją na wpław. Od tego momentu wędrowałem już utwardzoną drogą mijając tereny wojskowe i gdzieniegdzie luźne zabudowania. Raz na otwartej przestrzeni, raz pośród rosłych drzew. Dwie godziny potem przeszedłem bokiem miejscowości Pleśna aby finalnie znaleźć się w pobliżu latarni. Nim dotarłem pod samą latarnie natrafiłem na knajpę o idealnie pasującej nazwie „Włóczęga”. Nie mogłem sobie odmówić porządnej porcji niewegańskiej wyżerki w postaci sznycla włóczęgi czyli kawału mięsa, góra frytek i miska surówek, które opierdoliłem równie chętnie jak wszystko inne na talerzu. Całość zapiłem ciemnym piwem a drugie miodowe (Mieleńskie) i kawałek sernika wziąłem ze sobą. Było za dziesięć minut osiemnasta gdy kupowałem bilet wstępu na latarnie. Ogólnie rzecz biorąc to bilety na latarnie nie kosztują więcej niż 6 zł ale każda latarnia rządzi się swoimi prawami. Raz korzystałem z ulgi, a raz nie ale czym jest parę złotych gdy można zlustrować teren kilkadziesiąt metrów nad ziemią.





      W pobliżu latarni zarysował się przystanek z podartymi rozkładami z widoczną notką „rozkład obowiązuje od 1 czerwca do końca sierpnia”. Nie wygląda to dobrze ale to nie koniec dnia więc mogę jeszcze zdziałać więcej niż można chcieć. Zasięgnąłem języka u lokalnego karczmarza, który stanowczo stwierdził, że jeden z kursujących busów odjechał kwadrans temu i na pewno pojawi się następny. Siedzieć i czekać to będę na emeryturze. Teraz zaprzęgam nogi w strzemiona i idę jedyną drogą jaka maluje się w tej niewielkiej miejscowości. Może do następnego przystanku a może do Sarbinowa gdzie ostatecznie rozbije się na dziko gdy nie będzie innej opcji. Maszeruje strzelec maszeruje! Z naprzeciwka jedzie bus. Srebrny transit. O! Czyżby to ten mityczny busik, który kursuje pomimo braku rozkładu? Nie, to jakiś prywatny samochód na poznańskich blachach. Maszeruje strzelec maszeruje! Przeszedłem kolejne długie metry. Coś jedzie zza moich pleców. To ten sam transit. Wystawiam dłoń z kciukiem w górę. Auto zatrzymuje się. Podbiegam do okna pasażera.

- Czołem! Dokąd jedziecie
- My? Najpierw do Sarbinowa
- A potem?
- Dalej na wschód
- Im dalej tym lepiej, zmieszczę się?

      Jechali we dwóch. Jeden z nich wyszedł i otworzył mi drzwi bagażnika. Nim wrzuciłem plecak na tył zobaczyłem kilka stanowisk z okularami. Jak się chwile potem okazało ci dwaj goście są dilerami okularów. Na wybrzeżu mają około 40 punktów, którym dostarczają okularów przeciwsłonecznych i akurat jadą do Darłówka z przystankiem w Sarbinowie gdzie od kontrahenta pobrali należne pieniądze. Towarzyszyłem transakcji robiąc za sztuczny tłum. Trafiłem na dwóch sympatycznych ziomków po czterdziestce. Jak dowiedzieli się, że jestem z Katowic to od razu rzucili żartem: Co dobrego może Ci się przytrafić w Sosnowcu? Autobus do Katowic. 1 kraj, 16 województw, 919 miast, 38 milionów ludzi. Ta same suchary na temat osławionego sąsiada Hanysów. Podróż przemijała w swobodnej i przyjemnej atmosferze. Kierowca przyznał się, że wziął mnie z pobocza dlatego, że jego syn też tak podróżuje i obecnie jest w Gruzji. Wszystko przede mną. Dzisiaj Gąski, jutro Gruzja, pojutrze Kiribati. Droga jak spod Kauflandu do Katmandu. Po drodze pokazali mi wielką zagrodę z dziesiątkami saren. Pole uprawne saren. Na mięso? Na skóry? Nie wiem, oni też nie wiedzieli. W trzy czwarte drogi ostrzegli mnie, że teraz nadrobimy parę kilometrów bo gdzieś tam są roboty czy inne utrudnienia na drodze i lepiej ominąć jakąś tam miejscowość. Jednym słowem- zjeżdżamy z głównej drogi. Świetnie Marku, fajnie było mieć dwie nerki i wąski odbyt. Nim zaczęli się oblizywać wysłałem ziomkowi wiadomość z numerami ich rejestracji i opisem samochodu. Na szczęście czarny scenariusz okazał się miłą niespodzianką bo objaśnili mi nawet na jakie pole namiotowe mogę się udać i odstawili mnie w środku Darłówka. Sami już też dalej nie jechali. Dopiero rano ruszali dalej, szlakiem szkiełek.
     Pogoda nadal była pod kolor szarobury i na dodatek powoli chyliło się ku nocy. Wybrałem pole namiotowe w pobliżu centrum miasteczka z jak się okazało, niskim standardem. Sanitariat przypominał PRL a nie przyjemne natryski i łazienki. Rozbiłem się pod drzewem. W nocnym uniformie udałem się do portu. Noc już nastała a w mojej krwi powoli rozchodziła się wziewna chmura tetrahydrokannabinolu. Niewielkie ilości suszu przemycałem w pustych ampułkach po probiotyku. Polak potrafi. W lewej kieszeni miodowe piwo, w prawej kawałek sernika. Nim dotarłem na betonowe skrzydło portu byłem solidnie wstrząśnięty ale niezmieszany.


     Wyobraźcie sobie port nocą, chlupocząca woda, odgłosy ze statków, ogólnie ciemno i mrocznie a ja na najbardziej wysuniętym punkcie portu wcinam kawałek ciasta zapijając piwem, kontemplując życie pod nosem śmieje się sam do siebie. Nazywam to autyzmem poznawczym. Szukam wrażeń. Udało mi się wrócić do namiotu przed kolejną porcją wody z nieba. Wsunąłem się w wilgotny, zimny śpiwór i odpłynąłem. Do pewnego momentu.

5 września
DZIEŃ 4: WCZASY POD GRUSZĄ

     Spanie w namiocie pod drzewem ma to do siebie, że drobny opad atmosferyczny spływa po liściach aby ostatecznie dużymi kroplami uderzać o powierzchnie mojego tipi. Nie zmienia to faktu, że rytmiczne uderzanie kropel wody usypia. Chyba, że wybudza Cie ze snu potrzeba fizjologiczna, którą załatwiasz w prymitywny sposób do butelki bo wyjście z namiotu grozi uderzeniem chłodu, wleceniem komarów i jeszcze większym zawilgoceniem namiotu. Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
     Poranek przypominał poranek z dnia poprzedniego. Niechętna pobudka, mozolne pakowanie się i jedyny pozytywny aspekt- śniadanie. Przestało padać ale tak całkowicie. Odwiedziny latarni nie były szczególnie szokujące. Powstający się hotel w sąsiedztwie latarni już na etapie budowy był wyższy niż budynek latarni ale kolejna bliza zaliczona.


     
     Wnętrze latarni w Darłówku wygląda inaczej niż można sobie wyobrazić. W ogóle to romantycznie obracające się światło na szczycie latarni jest niedopowiedzeniem ponieważ w wielu latarniach światło działało i nadal działa na zasadzie pulsacyjnego światła a nie obrotowego. Obecnie latarnie morskie powoli stają się zabytkami. Nie mają szans z satelitarną nawigacją.

          

   
     Z centrum Darłówka za kilka monet skierowałem się do Darłowa i nagle... słońce! Tak, niewidzialna falo elektromagnetyczna wypełnij każdy zakamarek mojego ciała i ekwipunku. W Darłowie spacerkiem obszedłem rynek i trafiłem na dworzec PKP i PKS. Ten pierwszy wydawał się zamknięty ale drugi działał w najlepsze i do odjazdu miałem dłuższą chwile. Następna stacja- Jarosławiec.
     Drogi do Jarosławca za bardzo nie pamiętam bo drzemałem sobie ale prawdą jest, że wysiadłem niemal pod samą latarnią. W tej mieścinie spędziłem ja wiem... kwadrans?! Było chwile po 14:00 a latarnie otwierali dopiero o 15:00. Rozpoznanie rozkładu jazdy miejscowych busików nie napawał mnie optymizmem ale co z tego skoro znowu słoneczko przypieka i jest cudownie.



      O 14:30 na przystanek podjechał autokar. Zapytałem kierowcy czy zgodnie z rozkładem jedzie do Sławna. Potwierdził. Zapytałem też czy aby na pewno jest jeszcze jakiś kurs później. Tutaj akurat odpowiedź była negatywna a na raczej niepewna. Nie chciałem ryzykować, wsiadłem. Zrobiłem papa Jarosławcowi i udałem się w dalszą podróż tylko nie miałem jeszcze planu gdzie i po co. Kierowca okazał się równym gościem i urządził mały pościg. Otóż zaproponował, że jeśli szczęście dopisze to przetniemy się z innym autokarem, który jedzie prosto do Słupska. Jedziemy, mijamy wioski, wioseczki i wiochy. Nadjeżdżamy nad skrzyżowanie a z prawej wyczekiwany drugi autokar. Kierowca mojego automobilu nie rozpoznaje znajomej twarzy więc nie jest w stanie zadzwonić do kolegi po fachu aby zatrzymać się i dać mi szanse na przesiadkę. Jedziemy gęsiego. Jeden przystanek, drugi przystanek, lekka nerwówka. W końcu! Autokar przed nami zatrzymuje się żeby kogoś tam wypuścić. Mój kierowca zajeżdża go z boku i trąbi, podrywam bagaż, kierowca życzy szerokiej drogi, nie chce mnie skasować za podróż. Pokonuje schodki w locie, biegiem do drugiego busa. Kierowca drugiego wehikułu zdziwiony skąd się wziąłem. Tłumacze, że to trąbienie to moje wstawiennictwo. Spoko, nie ma problemu. Starszawy kierowca wydaje mi bilet i jedziemy jakimiś wsiami, wioskami i wiochami aż do Słupska. Słoneczko przygrzewa, głowa sama opada mi na plecak- drzemka.
     Słupsk. Nie wiem, nie znam się, nie orientuje się ale kierowca orientuje się i wskazuje przystanek, z którego dotrę do Ustki. Nie pamiętam numeru autobusu ale do odjazdu miałem parę dłuższych minut. Z ciekawości sprawdzam w internecie czy może mają w Słupsku jakąś knajpę z piwami regionalnymi. Knajpy nie mają ale mają sklep, który... znajduje się po drugiej strony budynku, pod którym stoję. Ile mam minut do odjazdu? 6 minut. Głęboki wdech i bieg. Znajduje sklep. Nim jeszcze powiedziałem "dzień dobry" już wędruje oczami po półkach w poszukiwaniu nowego kapsla do kolekcji. Jest! Kościerskie z ładnym misiem na kapslu. BIER-E JE! Wylatuje ze sklepu, biegnę z flanki, widzę nadjeżdżający autobus. 15 kg bagażu to nie lada gratka dla biegacza. W ostatniej sekundzie wpadam przez przednie drzwi do busa. Przy kierowcy siedzi kontrolerka wydająca i sprawdzająca bilety a więc nie ma mowy o jeździe na gape. Taka egzotyka. Kupuje bilet i kisze się wśród ludzi wracających z pracy bowiem Ustka to normalnie funkcjonujące miasto, żyjącego nie tylko z turystyki. To nie jest Mielno gdzie pod koniec sezonu spuszcza się wodę z morza i chowa piasek do magazynu.
     Szczęścia część dalsza. Wybrany przeze mnie camping jest 3 minuty drogi od przystanku, na którym wysiadłem. Camping okazał się prywatną posesją miłych państwa. Miałem do swojej dyspozycji dużą połać ziemi, na którą padały popołudniowe promienie słońca. Skorzystałem z nich. Rozłożyłem cały swój majdan żeby wysuszyć go. Zrobiłem nawet pranie a mokre rzeczy rozwiesiłem. Pozytywnie nastawiony ruszyłem zlustrować miasteczko. Nim dotarłem do portu przechodziłem obok kina Delfin. Z ciekawości rzuciłem okiem czy kino w ogóle funkcjonuje. Owszem, dwa seanse na dzień. O 20:00 planowo miał rozpocząć się seans filmu Czerwony Kapitan z młodym Stuhrem w roli głównej. Warunek? Musi się sprzedać minimum 6 biletów a kupiony przeze mnie w cenie 15zł był pierwszym. Oby znalazło się pozostałych pięciu ludzi, którzy nie mają co zrobić ze swoim życiem a przynajmniej planem na wieczór. Urocze domki (tzw. mur pruski), port, turyści i zamknięta latarnia. Zamkniętą bo było już po 18:00. Następne planowe otwarcie bodaj o 11:00 dnia następnego. Szkoda.



     Do seansu miałem półtora godziny, zegar biologiczny wołał żeby go nakarmić. Nie che mi się siedzieć w jakieś knajpie i wysłuchiwać gawęd osób postronnych. Chce patrzeć jak umiera dzień chowając słońce za horyzontem. No to co, hawajska z dodatkowym salami i piwerko? Bardzo proszę. Usiadłem na plaży i oddawałem się błogiemu jestestwu w pojedynkę.



     Nie żebym był jakiś romantyczny czy coś ale zachodzące słońce to zawsze fajny widok szczególnie gdy możesz podziwiać go z jakąś foczką czy inną syrenką. Nie będę nadmieniał skąd ta rzeźba i dlaczego jej piersi są jaśniejszego koloru niż pozostałe części. Ot starodawne podanie dla małych dzieci.



      Chwile potem sztukę robienia selfie wprowadziłem na wyższy poziom. Korzystając ze strony http://www.syrenka.ustka.pl/ zrobiłem sobie poniższe zdjęcie. Między obrazem rzeczywistym a obrazem internetowym jest różnica kilku sekund co pozwoliło mi przyjąc pozę do zdjęcia i zrobić zrzut ekranu. Handlujcie z tym wszystkie modne użytkowniczki instagramu.

     
     Do seansu nie zostało już dużo. Akurat żeby spacerkiem dojść do kina. Zależało mi na tym seansie nawet więc miałem nadzieje, że znajdzie się pozostałe pięć osób. Zależało mi w szczególności bo miałem przy sobie nabitą lufę. Gdzieś na uboczu deptaka puściłem dwie białe chmury i podśmiewając się pod nosem wparowałem do kina pytając pana biletera czy coś będzie z projekcji. Potwierdził. Sześć osób znalazło się. Świetnie. Coś do picia i szybkim krokiem na sale a tam zastałem wyposażenie nie przypominające ekskluzywnych kin IMAX czy Multikino. Na dodatek z tyłu sali były miękkie loże. Do tego dochodziło przyzwolenie na spożywanie alkoholu podczas filmu. Jak to mówi George Clooney- What else? Ciekawostka taka, że przed filmem nie było ani jednej reklamy batoników, kawy czy kolejnej generacji Hondy Civic. Film okazał się dobrą produkcją więc 15zł nie poszło na marne.




     Na marne za to poszło 7,5zł., które zapłaciłem za piwo w Słupsku. Okazało się niepijalne i tym nieco słabszym akcentem zakończyłem ten dzień. Pranie, które rozwiesiłem przed wyjściem na miasto było już niemal suche co pozytywnie mnie nastrajało wiedząc, że w dalszą podróż ruszę z zapasem świeżych gaci.

6 września
DZIEŃ 5: JAK DALEKO NOGI PONIOSĄ

      Od brzasku czułem podniecenie na myśl o nadciągającej wędrówce, która miała być najdłuższą podczas całej mojej eskapady. Nieśpiesznie zjadłem śniadanie i spakowałem się. Suche i wyprane rzeczy na jedną kupkę, brudne i niepotrzebne na druga kupkę.

    
     Rozmyślałem nad trasą podróży. Miałem kilka opcji ale wybrałem pewniejszą. Nie chciałem łapać stopa już na samym początku więc tym samym busem co przyjechałem, wróciłem się do Słupska ale nim to zrobiłem to nadałem paczkę do domu. Odesłałem brudne rzeczy, kilka pierdółek i kurtkę przeciwdeszczową. Zaryzykowałem bo pogoda na kolejne dni zapowiadała się dobra. Odciążyłem swoje plecy o 2,5kg a to nie mało i wyraźnie odczułem ulgę. 
     Dzisiejszy plan zakładał zdobycie latarni w Czołpinie ale nim do niej dotarłem musiałem podjechać w okolice Słowińskiego Parku Narodowego. W drodze do Słupska korzystając z przywilejów cywilizacji w postaci internetu, znalazłem regularne połączenie ze Słupska do Smołdzina. Bus był linią 106 jak się nie mylę. Szlag! Odjeżdża za 10 minut z centrum Słupska a następny za godzinę albo i więcej. Gdzie ja jestem? Nie wiem ale wygląda, że przekroczyłem już granice Słupska. Zatrzymujemy się na jakimś przystanku. Wytężam wzrok. Widzę na zbiorczym rozkładzie jazdy numer mojego busa czyli ten przystanek jest obsługiwany przez linie, która mnie interesuje. Wyskakuje z busa. No tak ale muszę znaleźć przystanek przeciwległy. Logiczne, po drugiej stronie ulicy widzę go. Pędem na drugą stronę. Idealnie, kilka minut do odjazdu. Mówiłem, że spontan. Zdążę do sklepu? Ja nie zdążę?! Migiem po Tymbarka i Snickersa. Wychodzę ze sklepu a mój bus już prawie odjeżdża. W kilku susach wskakuje przez przednie drzwi i kupuje bilet. Wszyscy święci podróżnicy czuwają nad swoimi owieczkami.
     Podróż przebiegła spokojnie. Miasto zamieniło się w obrzeża, obrzeża w nieregularne zabudowania a potem już w gęstą zieleń by ostatecznie wysiąść gdzieś pośrodku niczego. Chciałem dojechać do Smołdzina a dojechałem kawałek dalej bo pod Smołdziński Las. Kierunkowskaz zdradzał odległość do Czołpina. 2,5 km. Prfff... rozgrzewka. Miejską dróżką tuptałem sobie w strone przeznaczenia. Oficjalnie przekroczyłem granice Parku Narodowego.





     Od tego miejsca już kierunkowskazy informowały mnie, że to ostatnie metry nim dotrę pod latarnie. Nim skręciłem w ostatnią prostą pod blizę moją uwagę przykuł duży napis, że wejście na teren Parku Narodowego jest obarczony obowiązkową opłatą w kasie. A co mi tam, rzucę na tace kilka monet. Opłata w kasie (3zł) zamieniła się w krótki postój na piwo i naleśniki. Wdech, wydech, wdech, wydech, idę! Wydeptaną ścieżką dotarłem pod czołpińską latarnie. Zapomniałem zrobić zdjęcia z dołu, już drugi raz! Pod tą latarnią doznałem lekkiego wkurwienia. Dopiero teraz na tablicach informacyjnych doczytałem, że istnieje takie coś jak paszport miłośnika latarni morskich. Z regulaminu wynikało jasno, że kwalifikuje się na złotą oznakę. Wszystkie latarnie w nieco ponad tydzień? Dodatkowo złota wstęga i liście dębu! Wystarczyło zebrać pieczątki i wysłać by otrzymać złotą blizę. To słowo padło już kilka razy. Bliza to latarnia po kaszubsku aczkolwiek z rodowodem historycznym gdy latarnie nie stanowiły murowanej konstrukcji a podniesiony płonący stos pomagający żeglarzom zacumować w porcie. No trudno, może pochowają mnie z należytymi honorami bo... zarzucam kwas!



     Osobiście wiem już, że ten kartonik o wymiarach 1x1cm nie jest mitycznym LSD ale nie zmienia to faktu, że czuje przypływ przygody gdy umieszczam papierek pod wargą żuchwy. Od pierwszej sekundy czuje wyraźne rozchodzenie się kwaśnego smaku. Plan dalszy zakłada podążanie wybrzeżem w stronę Łeby. Na mapie w linii prostej jest to ponad 22km a już kilka kilometrów mam za sobą. Lekko licząc dzisiaj zrobię około 30km.
     Zszedłem z latarni, piaskowymi dróżkami dotarłem niemal na plaże ale porzuciłem ten plan i podążałem lasem kierując się w stronę wydm. W lesie więcej cienia i śliczne widoki. Kapitalny las. Strzeliste drzewa, niska warstwa runa leśnego. Dobre warunki dla rowerzystów i pieszych podróżników. Po godzinie drogi dotarłem na wydmy ruchome. Ich geologiczna geneza jest dosyć ciekawa i bardzo to szanuje ale ogólnie gówno mnie to obchodzi bo jestem tutaj dla widoków i własnej uciechy.







     Plecak idealnie komponował się z otoczeniem wydm. Niestety dalsza droga wzywała a ja czułem się jeszcze totalnie trzeźwy. Z poprzedniej podróży psychonautycznej wiem, że nie posiadałem czystego LSD a coś podobnego. Wówczas to coś zaczęło działać dopiero po 2 godzinach i tak było tym razem. Nie była to siła sugestii. Po dwóch godzinach od zażycia poczułem fale determinacji. Ciepło rozchodzące się po krzyżu napełniło mnie niespożytą energią. W skrócie chciało mi się zapieprzać przed siebie. Parłem przez las, parłem przez wydmy. Ciągle byłem otoczy nieprzebraną gęstwą lasu. Jak nie las, to piaskowe wzniesienia, jak nie wzniesienia to pajęczyny, w które z lubością wchodziłem. Ciekawostka taka, że nitka pajęczyny ma większą odporność na rozerwanie niż nitka stali o tej samej średnicy. Taka ta natura z byle czego nie kuta. Natura też rządzi się brutalnymi prawami a śmierć jest jednym z największych pewników. Sarna, jeleń? Nie wiem ale brzmi jak ostrzeżenie.



     Najlepsze miało dopiero nadejść. Stwierdziłem, że mogę wyjść z cienia i dalszą drogę pokonać już plażą. Przeprawiłem się przez kilka wzniesień i stanąłem nad wodą. Obłęd. Tak odludnej i szerokiej plaży nie widziałem jeszcze. Całe boiska piłkarskie mieściłyby się. Po horyzont żywej duszy, od lewa do prawa piasek mniej lub bardziej ubity przez pędzący wiatr. Na wprost spokojne morze. Moje zmysły i poczucie swobody oszalały. Tego potrzebowałem. Przestrzeni. Ogromnej połaci niczym nie ograniczonej. Krzyk mój niósł się a zachwytu nie było końca. Uśmiech od ucha do ucha, ręce wyrzucane w powietrze, frywolność i pełna gama czynności przez nikogo nie widziane. Nie chce kawałka swojej podłogi. Chce całe hektary tylko dla siebie. Nie ulega wątpliwości, że dawno wypluty kartonik kwasu pomógł mi w egzaltacji emocji ale i bez tego pewnie czułbym się najlepiej. W końcu na słońcu lepiej klepie. Byłem sam na przestrzeni setek metrów. To ten moment kiedy wiesz, że było warto. Zachwyt, kontemplacja, euforia...






    Panta rhei, wszystko płynie. Czas też i chociaż mnie nie nagli to maszeruje dalej z zachodzącym słońcem za plecami. Piękno dnia nad morzem polega na bardzo powolnym zachodzie słońca no i oczywiście dłuższym dniu. Za mną nikogo, przede mną nikogo nie widać. Oj poprawka. Coś się zbliża. Kilkadziesiąt metrów przede mną na brzegu stoi kilkanaście dużych ptaków. Za nimi nadjeżdża quad. Kapitalny widok gdy ptaki jak jeden mąż podrywają się do lotu spłoszone przez nadjeżdżającego czterokołowca. Zbliża się do mnie. Dostrzegam człowieka w hełmie i wojskowym uniformie z okrągłą naszywką. Kierowca lekko zmienia kurs i jedzie w moją stroną. Zasalutowałem, odmachał. Pojechał dalej. Podejrzewam, że był to strażnik parku narodowego. W tym samym momencie dostrzegłem, że na piasku widać 4 ślady opon. Dwa świeże i dwa starsze, pewnie z porannego objazdu terenu.



      Od zejścia z latarni minęły prawie 4 godziny. Swoim tempem szedłem dalej na wschód. Innego wyjścia nie miałem. Słońce już niemal dotykało horyzontu. Stwierdziłem, że to czas na przerwę i posiłek. Wiem, że park narodowy, wiem, że magisterka z biologi, wiem wiem wiem... ale musiałem. Posiłek na dziko. Przed wyjazdem w sklepie górskim kupiłem porcje liofilizowanego jedzenia. Posiłek myśliwego czy coś takiego. Makaron z wołowiną. Liofilizowane jedzenie to zwykła pełnowymiarowa wyżerka, z której pozbyto się wody w bardzo niskich temperaturach. Wystarczy zalać wrzątkiem i odczekać parę minut. Taka porcja waży tylko 160gram a jej kaloryczność wynosi tyle co standardowy obiad. Czas podgrzać wodę. Jeśli ktoś sądził, że sam się ochrzciłem samotnym wilkiem to jest w błędzie. Samotny Wilk to rynkowa nazwa na kuchenkę survivalową, którą jest bajecznie prosta w konstrukcji a daje o wiele większe możliwości niż ognisko. Niewielka przestrzeń ograniczona stalowymi ściankami w nie więcej niż 10 minuta zagrzała niecały litr wody do temperatury wrzenia. Wystarczyły dwie garści suchych patyków.





     Jak widać na powyższym zdjęciu strawa wygląda lepiej niż żarcie dla psa a smak wcale nie przypomina żarcia z torebki. Można się najeść. Kwintesencja wyprawy. Siedzisz na piaskowym wzniesieniu, machasz łyżką w gorącym posiłku i gapisz się w dal. Nie zostawiłem po sobie śladu. Niewielką ilość spopielonego drewna przysypałem piaskiem a kilka zbędnych gałązek rozrzuciłem. Cała operacja trwała niecałe półgodziny. Nieśpiesznie spakowany powędrowałem dalej.



      Jedno jest pewnie, jakbyś nie robił jedna noga zawsze będzie z tyłu. Słońce zaszło i zastała mnie ciemność. Latarka przy pasku ale nie korzystałem z niej za często. Czyste gwiaździste niebo, po prawej las, po lewej morze. Nie da się zabłądzić. W oddali migocze oświetlony port w Łebie. Za mną też jakieś drobne światełka migoczą i mam wrażenie, że poruszają się. Co kilka minut odwracam się. Po dłuższej chwili jednoznacznie stwierdzam, że to rowerzyści. Zbliżają się. 4 białe światełka. Zaczekam na nich. Scyzoryk w pogotowiu. Włączyłem latarkę żeby zaznaczyć swoją lokalizacje. Na przodzie jechał facet. Podjechał do mnie i wywiązała się zwyczajna rozmowa. Spytał o odległość do Łeby. Na moje oko kilka dobrych kilometrów. Okazało się, że wraz z partnerką również pochodzą z Katowic. Dzielnica rzut kamieniem ode mnie. Pozostała para z Rzeszowa, przypadkowo połączyli siły. Odjechali a ja dalej kontynuowałem marsz. Z oceną odległości miałem racje bo gdzieś po godzinie plaża zaczęła nabierać bardziej uregulowane kształty i w końcu dotarłem. 30 km za mną.
     Po chwili dreptania po utwardzonej drodze znalazłem pole namiotowe. Świetna lokalizacja. Bardzo przyjemnie i estetycznie. Dopiero jak się rozbiłem to poczułem ból w barkach i ramionach. Kąpiel, nocne wdzianko i nocny obchód okolicy. Po dłuższej chwili dotarłem do miejsca, które mógłbym nazwać deptakiem albo przynajmniej główną drogą. Znalazłem też monopol, pod którym siedziała cała łebska śmietanka czyli chodnikowi filozofowie dla których jesteś kierownikiem albo szefuńciem. Błyskawiczne zakupy w postaci lokalnego piwa za jedną monetę. Dochodziła północ. Nogi skierowałem w stronę portu.

7 września
DZIEŃ 6: SZAMPAŃSKIM KROKIEM

     Piwo otworzyłem o piorunochron. Usiadłem na schodkach mostu przy porcie. Minęła północ. Wszystkiego najlepszego panie Marku. Właśnie stuknęło Panu ćwierćwiecze. Chwile potem telefon oznajmił otrzymanie wiadomości. Nieznany numer z życzeniami. Spodziewałem się nadawcy. Była dziewczyna, która doskonale wie, że nie obchodzę urodzin ale z czystej pamięci o mnie napisała chociaż nie utrzymujemy już kontaktu. Chwile potem jeszcze od innej sympatycznej białogłowej dostałem życzenia. Reszta stanowiła spam niewarty uwagi. Mam olewczy stosunek do tego typu oklepanych formułek i nawet dla rodziny w dniu urodzin jestem niewzruszony.
     To była najchłodniejsza noc spośród wszystkich chociaż cały poprzedni dzień dopisywało słoneczko. Rześki i słoneczny poranek pozwolił wygramolić się ze śpiwora zapiętego po samą szyje. Nim na ulicy pojawili się przechodnie ja już pałaszowałem pieczywo z pasztetem w porcie popijając owocowym jogurtem. Cały port spowił zapach świeżo złowionej ryby. Głównie dorsze i flądry, gdzieniegdzie łososiowate albo sandacz. Martwe oczy ryb, nie patrzyłem w nie. Jako wędkarz i akwarysta nie żywię się rybami i każdą złowioną wypuszczam. Gdy słońce podniosło się wyżej wysuszyłem wilgotne wnętrze namiotu i ręcznik. Ręcznik jaki miałem ze sobą był strzałem w dziesiątkę. Szybkoschnący o wymiarach 90x 40cm za 29,99. W zupełności wystarcza aby wytrzeć się do sucha po kąpieli. Jego rozmiary pozwalają na schowanie go do tylnej kieszeni spodni a waga to 80 gram. Dziękuje i pozdrawiam wszystkie wielkie arkusze bawełny.
     Co dalej? Latarnia Stilo czyli Osetnik. Jak się dostać? Byle jak. Znalazłem busik, który z Łeby kierował się na Lębork trochę okrężną drogą. Nim wsiadłem do niego wychyliłem piwo w porcie i patrzyłem jak kaczki walczą o rzucany im chleb. Wspaniałe zmagania dzikich ptaków. Wysiadłem w miejscowości Ulinia. Drobna kropka na mapie. Dalej z buta. Lasem, polem, lasem, polem, lasem wzdłuż potoku, polem wzdłuż potoku. Do jednego z nich wpadłem bo źle oceniłem drogę rozpędu. Niezawodne buty Jack Wolfskin nie pozwoliły mi zamoknąć. Minąłem zagrodę krów. Miałem ciary bo patrzyły na mnie spod byka a z takim bagażem to co najwyżej mogę popłakać się a nie uciekać. Dobre krówki... nie chce się przyssać bo średnio trawie laktozę. W pobliżu latarni znajdował się lokal. Wychyliłem piwo z browaru Amber. Plecak zostawiłem pod opieką gospodarza. Równy gość.
 




 

    
     Patrząc na mapę powrót wydawał mi się trochę skomplikowany bo same gównomiejscowości i drobne drogi. Odebrałem plecak i zagadałem do gościa. Duży SUV, chorzowskie blachy. Odmówił. Na pewno gorol co się podszywał, farbowany lis. Powędrowałem poboczem z nadzieją, że ktoś będzie nadjeżdżał zza pleców. Kilkaset metrów dalej złapałem stopa. Przesympatyczna parka z dolnośląskiego. Dziewczyna chciała mnie podwieźć do samego Lęborka ale odmówiłem bo nie było to dla nich po drodze i samemu też nie chciałem szczerze mówiąc. Wyrzucili mnie we wcześniej wspomnianym Ulninie z nadzieją, że złapie busa, który tamtędy jedzie do Lęborka. Dupa. Spóźniłem się. Co prawda rozkładu nie było ale sprawdziłem, o której z Łeby ma odjazd. Dodałem czas przejazdu i wyszło na to, że spóźniłem się jakieś pięć minut. Co dalej? Jeszcze nie wiem. Przejeżdża samochód. Macham łapką. Samochód pojechał dalej by zatrzymać się kilkadziesiąt metrów dalej. Wsiadłem. Sympatyczna pani w czerwonym dupowozie jechała do Łeby. Spoko, cofnę się o krok by wziąć większy rozpęd. I tak było. Wyrzuciła mnie na przystanku (obok dworca PKP), z którego już dzisiaj odjeżdżałem. Szczęście mi dopisywało bo w tym samym momencie odjeżdżał bus do Lęborka bez objazdów, w linii prostej ponad godzinę. Kupiłem bilet, oparłem się o plecak, zasnąłem. Obudziłem się już za rogatkami Lęborka. Wparowałem na dworzec. Z dzisiejszej perspektywy żałuje, że nie pobujałem się trochę po środkowym wybrzeżu.
     TLK do Rumii. Gdy zobaczyłem jak napchany jest mój przedział stwierdziłem, że posiedzę na korytarzu. Właściwie poleżę oparty o plecak. Przesiadka w Rumii. Pół godziny czasu. Szybkie piwo, mała pizza. Byłem świadkiem gorącej dyskusji robotników przy piwie. Jeden napominał drugiego, że pracuje się w kasku a ten drugi tłumaczył, że nigdy nie założy kasku. Potem któryś z nich przyznał się, że ma rodzinę na Śląsku i gdy był w odwiedzinach to był zdziwiony, że kobiety u nas nie ustępują chłopom w piciu. Inny potwierdził mówiąc, że też tego doświadczył będąc na Górnośląsku. Świetna wizytówka. Przyjedź do nos, tukej duldają baby jak chopy. Ciulają tyż fest. Puloki też mają.
     Z Rumii pociąg zawiózł mnie na sam koniec przylądku helskiego czyli na Hel. Zastała mnie noc. O ile większość nadmorskich deptaków posiada ten sam jarmarczny styl to ten helski spodobał mi się za sprawą szachulcowej zabudowy. Nie mogłem nie odwiedzić sklepu monopolowego. Rozbicie się na polu namiotowym zajęło mi tyle co zawsze czyli nie wiem ile ale krótko. Szybki prysznic i do portu z piwem. Międzyczasie usunąłem cały urodzinowy spam jaki napłynął na mój społecznościowy profil. Tylko jeden z ziomków chciał się do mnie dodzwonić. To się ceni. Niestety woda i piasek obniżyły sprawność mojego telefonu ale nadal robił zdjęcia... jeszcze...

8 września
DZIEŃ 7: MARATON

     Lubie dźwięk błyskawicznego zamka. Charakterystyczny świst otwieranego namiotu obwieszcza kolejny dzień a ten z kolei przywitałem śniadaniem w jednej z szeregu knajpek na ulicy Wiejskiej. Solidna jajecznica aczkolwiek jak dla mnie za mało ścięta. Nie lubię płynnej konsystencji jajka. Z pełnym żołądkiem spakowałem się i włączyłem tryb marszu. Co pierwsze? Zaskoczę Was. Latarnia. Wiecie, że nim powstały latarnie jednym ze sposobów nawigowania było odpalanie armaty? Po zmierzchu w równych odstępach czasowych strzelano ślepymi ładunkami aby zasygnalizować bliskość lądu. Romantyczny zawód dla jednego ze strzałowych źle się skończył o czym można przeczytać właśnie pod latarnią na Helu. Można powiedzieć, że jego praca to siedzenie na beczce prochu.
 



     
     Wbieganie po schodach na górę latarni stało się moim sportem. Po drodze mijałem zdyszanych emerytów a ja pięknie susami na sam szczyt. Szkoda, że moja kariera zawodowa nie wygląda podobnie. Wszystko co lubię w swoim życiu jest nieprzyszłościowe. Żyj szybko, kochaj mocno, umieraj młodo. Mnie czeka to ostatnie chyba.
     Zgodnie z logiką powinien teraz wsiąść w jakiś środek transportu i skierować się w stronę Jastarni gdzie znajduję się kolejna latarnia. Misja poboczna nasunęła się. W 1/3 długości Helu idąc od cypla znajdują się ruiny latarni morskiej wyłączonej w 1990 roku. Niestety niszczeje i czeka ją palnik. Nim do niej dotarłem wędrowałem brzegiem morza przy słonecznej i bezwietrznej pogodzie. Chyba nigdy wcześniej nie widziałem tak błękitnego Bałtyku. Gdybym zrobił sobie zdjęcie i oznaczył Teneryfę jako miejscowość, gawiedź łyknęła by to bo naprawdę przejrzysta woda. Na Helu znajduje się sporo pozostałości po dawnych terenach wojskowych. Przy plaży ciągną się betonowe transzeje. Fajnie poudawać żołnierza szczególnie mając taki plecak a za dzieciaka zawsze robiłem karabin z wieszaka i granat ze szczotki do włosów.





      Jakaś paramilitarna ekipa urządzała sobie zjazdy ze szkieletu latarni. Wejście na szczyt nie było dużym wysiłkiem. Aż dziw, że nie jest to zabezpieczone. Po zejściu zacząłem brnąć w głąb lądu i po dłuższej chwili dotarłem na dworzec i podjechałem sobie do Jastarni. Bilet miałem sięgający Gdańska. Do następnego pociągu miałem godzinę więc nieśpiesznie zasiadłem do stołu w knajpie a potem rozczarowałem się widząc latarnie w Jastarni. Rozczarowanie polegało na braku możliwości wejścia na nią. Patrząc na jej konstrukcje nie jestem wcale zdziwiony.



      Wróciłem się na dworzec i stalowym makaronem w stronę Gdańska. Jedna stacja, druga stacja, trzecia... KURWA MAĆ! Latarnia w Rozewiu. Totalnie o niej zapomniałem! Gdzie jesteśmy? Szczęście! Dojeżdżaliśmy właśnie do Władysławowa gdzie 5 minut potem złapałem busa do Rozewia. Szybka akcja bo kolejny pociąg nie dawał dużo swobody czasowej. Szkoda bo zaliczyłbym z chęcią Przylądek Rozewie czyli najdalej wysunięty północny punkt Polski. Mógłbym wówczas powiedzieć, że jestem najdalej od wszystkich spraw, które zostawiłem na swoim podwórku. Najdalej jeśli chodzi o granice własne kraju. Było się tu i tam na wakacjach. Pod latarnią jakaś para robiła sobie zdjęcia więc najpierw wszedłem na jej szczyt żeby potem zapomnieć uwiecznić ją z dołu. Znów. Smutek. Po lewej stronie widać drugą latarnia, obecnie niższą i nieczynną ale historia obu latarni przeplata się.



     Powrotny autobus do Władysławowa spóźniał się. Spóźnił się dobre 10 minut ale na moje szczęście pociąg do Gdańska spóźnił się jeszcze więcej więc płynnie połączyłem ogniwa aby pod wieczór znaleźć się w Gdańsku z przesiadką w Gdyni. Gdy tylko stanąłem przed dworcem głównym od razu uderzył mnie wielkomiejski klimat, którego nie jestem fanem. Pędzący ludzie, ciężkie powietrze a przede wszystkim zblazowane miny i ewidentny weltschmerz. W Gdańsku znajdują się dwie latarnie i na mapie wyglądało to na dłuższy spacer. Dwoma tramwajami podjechałem pod pierwszą z nich. Na moje nieszczęście tego dnia była zamknięta dla odwiedzających ponieważ poza sezonem tylko w weekendy jest czynna.



     Dalsza wycieczka okazała się trudniejsza niż zakładałem a nawet zbędna. Nikt mi nie powiedział ani też nie doczytałem, że latarnia w Porcie Północnym nie jest udostępniona do zwiedzania. Ba! Powiem więcej, jest niemożliwym aby stanąć pod nią. Wiedziałbym wcześniej to załatwiłbym sobie pozwolenie a tak to odbiłem się od szlabanu budki wartowniczej. Latarnie widziałem z daleka, ja wiem, może z 200 metrów?
     Pisząc poprzedni akapit zerknąłem sobie na moją papierową mapę i dostałem sekundowego zawału serca. Według mapy na terenie Gdańska są 3 latarnie. Jakim cudem nie zanotowałem tego? Czyżbym miał zaraz się spakować i jechać zrobić zdjęcie? Na szybko szukam jak ona wygląda. Wyniki w Google doprowadzają mnie do drugiego zawału. Jest jeszcze jedna! Czerwona i zielona. Uderzenie zimna w karku. Nie dłużej niż zaraz wszem i wobec soczyście przeklnę a moja „kurwa” rozniesie się po całym bloku. Googluje dalej... ulga! Okazało się, że obie te latarnie usunięto parę lat temu i nawet wszczęto postępowanie jakoby usunięto wiekową konstrukcje i zubożono architekturę. Moja mapa okazała się niedokładna chociaż wydrukowano ją w 2014 a latarnie przetopiono w Hucie Katowice (przypadek?) w 2012 roku.
     No więc co... zostaje mi już tylko ostatnia latarnia do zaliczenia. Wróciłem w okolice dworca PKP. Do odjazdu do Krynicy Morskiej miałem godzinę. Chodziło za mną piwo, dobre piwo. Godzina to mało żeby zahaczyć o multitap bo w pobliżu nie było żadnego. Myśląc co dalej doznałem olśnienia. Po drugiej stronie ulicy znajdował się Browar Trójmiejski. Strzał w dziesiątkę. Z rozpędu poprosiłem o ich najlepszą pozycje i wiele nie myśląc zamówiłem sobie tatar z gęsiny. Pragnę nadmienić, że nigdy w życiu nie jadłem tatara bo surowe mięso nie przemawiało do mnie. Jak to mówią modni gimnazjaliści? YOLO. Piwo okazało się solidną IPĄ a tatar wyborną kolacją.


     Plan zakładał dostanie się jeszcze tego samego dnia do Krynicy Morskiej. Z rozkładu wynikało, że ostatni autobus tego dnia jedzie właśnie tam. Nic bardziej mylnego. To połączenie docierało tylko do Sztutowa. Jakieś 20km bliżej. Wysiadłem w śpiącej już mieścince. Wedle posiadanej wiedzy na terenie Sztutowa znajdują się dwa kempingi. Po drodze nie trafiłem na nic czynnego i ostatecznie doskwierało mi pragnienie. Po godzinie wędrówki słabo oświetlonymi uliczkami dotarłem pod nieczynny kemping. Pocałowałem klamkę i jedyne co mogłem zrobić to iść spać na plaże. Tylko dajcie mi wody. W pobliżu plaży znajdowały się zabudowania, pensjonaty. Na parterze jednego z nich świeciło się światło. Wszedłem i zaczepiłem gościa z prośbą o wodę mineralną. Gość odmówił mówiąc, że bar jest już zamknięty. Chłopie, stoisz w kuchni i zapewne nie dalej niż dwa kroki od siebie masz kran, z którego płynie bieżąca woda. Nim opuściłem teren ośrodka stwierdziłem, że pora wyciągnąć latarkę. Postawiłem plecak na ławce i zacząłem jej szukać. W tym samym momencie ten sam przykry facet rzucił do mnie hasłem, że tutaj nie jest przeładownia czy coś w ten deseń. Typek ewidentnie był burakiem i w tym momencie nałożyłem na niego klątwę czyli chuj mu w dupę. Nim w myślach posłałem w jego stronę wiązankę dostrzegłem butelkę wody leżącą na stole. Kubuś Water czyli ta sama woda co wszystkie ale trzy razy droższa bo na etykiecie jakaś postać z bajki. Poderwałem plecak i zwinąłem tą butelkę. Nie było to dużo wody ale wystarczająco na parę głębszych łyków. Woda miała truskawkowy posmak. Już prawie schodziłem na plaże gdy usłyszałem za plecami:

- Przyjacielu, ładnie to tak brać nie swoją własność?!
- Musiałem, nie dał mi Pan innego wyboru.
- Przychodzisz tutaj i myślisz, że co?!
- Przepraszam, będę spał na plaży i potrzebuje tej odrobiny...
- A może ja zacznę grzebać Ci w plecaku?

     Rzuciłem mu krótkie spierdalaj i zniknąłem w ciemnościach. Nawet nie czułem winy podwędzając artykuł pierwszej pomocy. Pewnie rano ta butelka i tak wylądowałaby w koszu podczas otwierania jadłodajni. Odmówić komuś szklanki wody to jak... nie ma niczego bardziej nieczułego. Żulowi odmawiam złotówki bo on kupi za to ognistą wodę.
     Plaża, czyste niebo, spokojne morze i para błyszczących ślepi. Latarką lustrowałem pobliże lasu. Dopiero świst spłoszył sarnę, na którą przypadkowo skierowałem strugę światła. Wybór miejsca polegał na przejściu może stu metrów od zejścia na plaże. Problem na jaki trafiłem to kąt nachylenia plaży i tak jak się spodziewałem, trochę ześlizgiwałem się na moim posłaniu. Namiot rozbiłem po ciemku, na czuja. Znałem już każdy zakamarek swojego ekwipunku. W zasięgu ręki latarka i scyzoryk. Telefon miałem na wyczerpaniu, kilkanaście procent baterii. Wyłączyłem bo może jeszcze się przydać. Widok z namiotu obejmował dziesiątki jasnych kropek w oddali. Światła portów, światła statków, mrugające światła latarni, światła gwiazd. Ostatnia noc w miejscu gdzie nie dokucza mi katar. Wystarczyło żebym zjechał kilkadziesiąt kilometrów w głąb lądu do Gryfic żeby co jakiś czas sięgać po chusteczkę higieniczną. Zbawienne działanie jodu? Morska bryza? Zdecydowanie tak. Nie chce wracać ale chyba cel zaraz mi się dopełni. Ostatnia noc.

9 września
DZIEŃ 8: OSTATNIA PROSTA

     Wstałem ze wschodem słońca a nawet chwile przed nim. Moje przyzwyczajające się do jasności oczy przypominały wschodzące słońce. Z minuty na minute więcej światła. Nie wiedziałem, która godzina więc zaczepiłem porannego spacerowicza. Pan z tych starszawych, którzy bez problemu wstają na transmisje na żywo z pojedynków bokserskich nadawanych z USA. Relacja o 3 w nocy. Żaden problem, przespał pół dnia na fotelu więc co za problem wstać przed kurami. Zaczepiony jegomość nie miał zegarka przy sobie ale według niego nie było wiele po szóstej rano. Może wpół do siódmej. Poranek rześki i wilgotny. Rutynowe pakowanie się, głęboki oddech i wracamy się złapać coś w stronę końca. Droga podobna ale nie taka sama bo troszkę pogubiłem się w drobnych uliczkach drobnej miejscowości. Instynkt zapowiadał dotarcie do główniejszej drogi. Minąłem przystanek kolei wąskotorowej. Ekscytacja! Szybko ugaszona. Wraz z końcem sezonu zawieszono kursowanie kolejki. Szkoda.
     Dotarłem do główniejszej drogi i namierzyłem przystanek. Z rozkładu wynikało dużo i jednocześnie nic. Dałem spokój. W sklepie naprzeciwko kupiłem śniadanie. Wersja biedny student. Jakaś bułka, jakiś pasztet, jakiś kefir i jakiś sok na potem. Obok sklepu piekarnia. Chciałem kupić coś na potem żeby w połączeniu z jakimś sokiem dało drugie śniadanie. Kupując babeczkę czy innego muffinka spytałem czy mogę na czas śniadania podłączyć sobie telefon do ładowania. Nawet nie przepuszczałem, że może mi ktoś tego odmówić a jednak. Pani zza lady odmówiła mi mówiąc, że nie wie co by powiedział na to jej szef. Konsternacja. Paraliż mimiki twarzy. Brawo Pani Grażyno! Jest Pani pracownikiem miesiąca bo nie pozwoliła Pani na narażenie na straty swojego zakładu pracy w postaci zużytych 0,08kWh co daje w przybliżeniu 0,017 grosza. Postawa godna szacunku i orderu. Orderu z ciasta bo jesteś kurwa pracowniczką piekarni. Rzuciłem drobne i wyszedłem z tego przybytku. Nie chciało mi się analizować sytuacji. Usiadłem na przystanku i wcinałem swój poranny posiłek. Zjadłem. Grzałem się w słońcu aż w końcu dostrzegłem jadący bus. Pomachałem. Zatrzymał się. Krótka wymiana zdań. Na moje pytanie dokąd sięga linia, kierowca odpowiedział, że do Piasków i koszt tej imprezy to całe 5zł. Dzięki, dzięki, panie szofer gazu. Chciałem najpierw zaliczyć Krynice Morską ale skoro ten autobus akurat jedzie na sam koniec polskiego wybrzeża to nie będę wybrzydzał.
     Sztutowo, Kąty Rybackie, Skowronki, Siekierki, Krynica, długooo nic i w końcu Piaski. Ostatnie administracyjnie nazwane miejsce na Mierzei Wiślanej. Idąc chwile w pobliżu Zalewu Wiślanego skierowałem się bardziej na północ i po dłuższym spacerze zszedłem na plaże. Ostatnia prosta zakładała przebycie kilku kilometrów. Ponownie rozbiłem namiot aby wysuszył się a do ostatniej stacji wziąłem tylko najpotrzebniejsze rzeczy czyli telefon i statyw. Brzegiem morza szybkim tempem pokonałem ostatnie kilometry trasy. Co prawda dotarcie do mety było już tylko formalnością to ostatnia latarnia czekała na potem. W oddali majaczyła nicość. Plaża, po której nikt nie chodził. Dotarłem do płotu. Liczyłem na jakieś oficjalnie przejście. Może przynajmniej flagi obojga narodów a tutaj tylko niewysoki płot z drutu i tablica informacyjna. Trudno. Ja spełniłem zadanie. Dotarłem na sam koniec polskiego wybrzeża. Dopełniłem misje. Zrobiłeś to byku! Powątpiewali jak te kamienie poniżej.



      Mówiąc serio to nie jest jakiś niesamowity wyczyn ale jednak wśród znajomych jestem szaleńcem i odmieńcem i wyróżniam się na tle uregulowanych żyć moich bliskich i dalszych znajomych. Samotna wyprawa brzegiem Bałtyku nie przypominała siedzenia w hotelu gdzie opaska na nadgarstku zapewniała pełne wyżywienie i nocleg. To kawał przebytej drogi w różnych warunkach i to zdjęcie jest przypieczętowaniem, że Polske przebyłem od wschodu na zachód.



     Geneza zdjęcia jednak nie jest prosta. W ostatnim rozdaniu kart posłuszeństwa odmówił telefon i nie potrafiłem go włączyć. Czarny ekran. Świetnie. Bez tego zdjęcia nie wyjadę stąd choćbym nawet miał na glinianej tabliczce uwiecznić ten moment. Co robić, co robić... ? Rowerzysta! Na skarpie plaży pojawił się użytkownik dwóch kółek.

- Przepraszam Pana! Użyczyłby Pan mi swojego telefonu komórkowego? Mój zawiódł a chciałem zrobić sobie zdjęcie. Wie Pan, wędruje od Świnoujścia [...].
- Hmmm... czemu nie... tylko jak Pan chce przesłać sobie [...].

     Reszta jest do wyobrażenia sobie. Miły rowerzysta wyciągnął swojego smartphona z etui, dałem mu swoją kartę pamięci i nawet zrobił mi powyższe zdjęcie. Karta do mnie wróciła. Chwila rozmowy, skąd jestem, skąd on jest... bla bla bla... mocny uścisk dłoni i ruszyłem w drogę powrotną. Od gościa dowiedziałem się, że to nie do końca jest granica. To taka miedza niczyja, dopiero głębiej jest oficjalna granica z Rosją, która obecnie jest mniej schengen niż kiedyś bo jakieś napięcia politycznie mają miejsce. Zawsze powtarzam, od Niemców samochody a od ruskich walonki. Nic więcej.
     Powrotny miałem o 13:30 a było po 13. Ekspresowo spakowałem się i wróciłem na przystanek. Nie lubie się śpieszyć ale zdawałem sobie sprawy, że jestem na końcu Polski gdzie niekoniecznie będę miał w ogóle po co wystawiać dłoni z kciukiem w górze. Przed autobusem zdążyłem kupić radlera dla ochłody. Pani kierowczyni zatrzymała się w Krynicy Morskiej mówiąc, że potem do Gdańska nie ma już autobusu. Zabrzmiało groźne ale co mi tam. I tak muszę tutaj wysiąść. Wszedłem na mały dworzec PKS i podłączyłem telefon. Zaczął się ładować i tutaj nikt nie chciał mnie odcinać od prądu, powiem więcej. Miła pani zza okienka znalazła dla mnie połączenie i schowała mój plecak na zaplecze. Z ledwo podładowanym telefonem pognałem na ostatnią latarnię. Miałem pół godziny chyba. Na jednym wdechu znalazłem się na jej szczycie.




 
     Nie mogłem długo ekscytować się chwilą. Wróciłem na dworzec. Dojechałem do Nowego Dworu Gdańskiego. Na przesiadkę miałem półgodziny więc na szybko zjadłem domowy obiad. Stamtąd dojechałem do Gdańska. Miałem dłuższą chwile do odjazdu pociągu więc ponownie udałem się do Browaru Trójmiejskiego Lubrow. Kelnerka mnie poznała i po chwili zaserwowała degustacyjną tace z piwami. Odgadnąłem wszystkie style i w nagrodę dostałem uścisk dłoni od Ani. Jeszcze kiedyś wpadnę a teraz idę na peron bo zaraz odjeżdża mój stalowy rumak. Kierunek- południe.

PODSUMOWANIE:

     Eskapadę przebyłem suchą stopą. Wypełniłem cel podróży w 95% i czuje spełnienie. Przywiozłem ze sobą garść zdjęć, trochę wspomnień i kilka nowych kapsli do kolekcji.
Jedyną stratą jaką poniosłem to dziura w koszulce. Przypadkowo zahaczyłem materiałem w pociągu. Tak jak przypuszczałem, samotność w ogóle mi nie doskwierała. Nie miałem nawet na nią czasu. Mam już przyszłoroczne wypadowe plany i uwzględniam w niej tylko swoją skromną osobę*. Za to lżejszy bagaż. Środki się znajdą a Wam dziękuje za poświęcony czas!

 


W głowie wiosna, wieczna wiosna,
nie przejmuje się brakiem nowych autostrad,
ani tym, że przejazd po obecnych znowu zdrożał,
żadne novum, jego szlaki to bezdroża,
w stronę morza, wbity wzrok na północ,
po drodze poroża gubił co krok i pruł w noc,
na brzegu w dal sięga, za plecami vaterland,
ma ten stan gdy oczy błyszczą jak laterna.

 
                                                                                         - Samotny Wilk




 
 

.

.

.
.
.
.
.
.


 
ZIMOWY ANEKS


     Minęło kilka miesięcy od mojej podróży. Mam plany na kolejne podboje, które przybierają powoli coraz wyraźniejsze kształty ale niekiedy jednak wracałem myślami do tamtych chwil. Nie dawała mi spokoju myśl, że przegapiłem tą jedną latarnie. Może kiedyś będzie okazja wrócić w tamte rejony-pocieszałem się w duchu. Postanowiłem stworzyć taką okazje i na szybko zorganizować szybki wypad na morze. Dodatkowo zawsze chciałem zobaczyć Bałtyk zimową porą. Szczególnie podczas sztormu ale to akurat nie było mi dane. Kupiłem bilety PKP, wrzuciłem kilka rzeczy do plecaka, nocleg zaklepany i ruszyłem do Międzyzdrojów.

13 LUTEGO 2017

     Z pociągu wysiadłem jakoś przed 8 rano. Zameldowałem się w szeregowcu na Konopnickiej w ładnym pokoju (pod numerem 4) z łazienką i plazmą. Przez chwile rozmyślałem nad szaleńczym spaniem pod chmurką. Szybkie śniadanie i pędem znaleźć cel z migającym aparatem na szczycie. 
     Busikiem podjechałem do miejscowości Wisełka a stamtąd czarnym i 
czerwonym szlakiem pod latarnie. Droga prowadziła przez Woliński Park Narodowy. Niewyczuwalny ruch powietrza, temperatura niewiele poniżej zera. W lesie cisza aż uszy bolały. Głęboki oddech... wdech i wydech... cudownie. Gdzieś w ponad połowie drogi cisze zakłócił tętent przebiegających jeleni. Przynajmniej dwadzieścia czterokopytnych a wśród nich rosły samiec. Zwróciłem uwagę na jegorogi bo miał większe niż ja podczas pewnego związku. Każdy samiec alfa ma  rogi własne albo przyprawione przez łanie, któSzybkim tempem przebiegły mi drogę. Obserwowałem w bezruchu. Zniknęły za wzniesieniem. Dla szerzenia kaganka oświaty dodam, że jeleń nie jest mężem sarny. To dwa różne gatunki a SamotnyWilk bawi i uczy. Chwile później dotarłem pod latarnie. Automatyczna konstrukcja niewymagająca obsługi toteż jej zwiedzenie jest niemożliwe nawet w letnim sezonie. Zdjęcie z nowego smartfonu i smak zwycięstwa. Widziałem wszystkie na własne oczy! Myszyn komplit maj soldżer.


     Mogłem wrócić tą samą drogą ale postanowiłem przejść się plażą. 10km czyli lekko 2 godziny drogi. Z poruszaniem się nie było problemu ponieważ zmarznięty piasek tworzył twarde podłoże. Niedawno przez ten rejon musiał przejść sztorm bo plaża w dużym stopniu była skuta lodem. Łyżwiarze mieliby używanie.

 





Salut keptn'

     Idąc tak w stronę miasteczka coś mi nie dawało spokoju. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że to nie wina sztormu i wylanej wody tylko wina odpływu. Doczytałem, że zjawisko pływów nad Bałtykiem nie jest na wielką skale z powodu wielkości samego zbiornika, jego głębokości i braku połączenia z oceanem. Jednak trafiłem na wyraźny odpływ bo tak na oko przybyło ze dwadzieścia metrów plaży. Różnice można dostrzec porównując poniższe zdjęcie z tym z 2 września.


 

     2 września skała była niemal w całości obmywana przez fale Bałtyku. Chyba, że wówczas był przypływ! Tego nie wiem ale różnice widać wyraźnie. Oko w trójkącie czuwa. Woliński Park Narodowy i same Międzyzdroje leżą na wyspie Wolin a Wolin jest jedną z czterdziestu czterech administracyjnych wysp Świnoujścia gdzie zacząłem całą podróż. Czterdziestym czwartym dniem roku jest 13 lutego. Przypadek?
  Poruszę jeszcze drobną kwestie zamarzania Bałtyku. Nie jest to nic nadzwyczajnego. Morze Bałtyckie jest słabo zasolonym zbiornikiem i przy mroźnej i bezwietrznej pogodzie można zobaczyć skuty Bałtyk po horyzont. W końcu jakoś Szwedzi musieli wpaść do nas z grabieżczą wizytą wbijajac w naszą ziemię żółto niebiesko flagę (IKEA?). Zimowa pogoda tworzy również ciekawe formy lodowe a wracając do samej latarni jeszcze. Nie dziwię się, że nie wyłowiłem jej z gąszczu drzew o niewiele mniejszej wysokości niż ona sama. Z brzegu słabo ją widać nawet wiedząc gdzie patrzeć.




 

     Międzyzdroje, sądząc po aktywności na mieście, nawet zimą przyciągają turystów szczególnie tych znad rzeki Ren (44 dopływy), którzy wymieniają swoją jedną monetę na 4 polskie. Niewątpliwie kilka atrakcji Międzyzdroje gwarantują ale mnie najbardziej zainteresowała pokazowa zagroda żubrów. Z centrum miasteczka niecała godzina drogi pieszo. Ulgowy bilet 4 złote. Pozwolę sobie jeszcze zacytować początki historii zagrody z oficjalnej strony WNP:  

"Na tak 
przygotowany teren przywieziono w lipcu 1976 roku 4 żubry z Borek i Białowieży: krowę Pominę, byka Podskakiewicza oraz dwie jałówki Pompeę i Podwyżkę."

     Przyjrzyjmy się rokowi 1976. Otóż 19 podzielone przez 76 
daje 0,25 czyli jedną czwartą. Byk był jeden a samice 3. A Ty dalej myśl, że przypadek rządzi światem XD


Dobrze posiedzieć przy żubrze...


 


i SARNAckim.

     W zagrodach pokazowych oprócz powyższych orły i dziki. Te ostatnie widuje wielokrotnie w roku bo z mojej dzielnicy zrobiły sobie pole wypadowe. A propos mój krótki wypad dobiegł końca, pozostały czas dwóch dni wypełniły spacery po kurorcie, polewanie wina do kieliszków i ciągłym napotykaniu się na Golfy... ale na niemieckich blachach (kwestia czasu haha).






* Istnieją jeszcze dwie polskie latarnie. Jedna na Arktyce a druga dla równowagi na Antarktydzie ^.^







 


Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja